Obniżka w Saxo Bank - nawet 0,12% za handel na GPW i 1 dolar minimalnej prowizji na USA

poniedziałek, 29 października 2012

Wannabe investor


Kto pracuje przez cały dzień, ten nie ma czasu na zarabianie pieniędzy.

                                                                               John Rockefeller


Po co rozpoczyna się grę na giełdzie? Jedni mówią, że aby zarobić miliony. Inni chcą tylko powiększyć swoje oszczędności szybciej niż umożliwiają to produkty (teoretycznie) wolne od ryzyka. W istocie zapewne wiele osób chciałoby osiągnąć wolność finansową. Cóż ona oznacza? Przede wszystkim brak konieczności chodzenia do pracy, czyli codziennego stawiania się w biurze lub przy maszynie i wykonywania durnych czynności, znosząc jednocześnie gorszy humor przełożonego.

Chcemy sami być sobie szefem, ustalać porządek dnia według tego na co mamy ochotę, a nie tego, co musimy zrobić. Czyli można powiedzieć - dożywotnie wakacje. Do tego właśnie dąży większość osób zaczynających przygodę na giełdzie. 

Z drugiej strony znamy statystyki. Wiemy, że większość początkujących traci pieniądze, znaczna część traci wszystkie swoje środki i nie wraca już do inwestowania. Nadzieje się nie spełniają. Powodów jest wiele, trudno jest wymienić je wszystkie, ale z pewnością jednym z istotniejszych jest czas.

Aby osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie, trzeba poświęcić jej odpowiednio wiele czasu i uwagi. Nie jest tajemnicą, że im dłużej pracujemy nad doskonaleniem siebie i wybranych umiejętności, tym bliżej nam do stania się ekspertem w danej dziedzinie. Są nawet podawane ilości godzin, które trzeba na to poświęcić, aby móc zaliczać się do czołówki specjalistów. Bardzo wielu inwestorów kończy swoją przygodę nie osiągając zyskowności - czy to właśnie przez brak odpowiednio długiego zaangażowania?

Załóżmy właśnie te 10 000 godzin. Poświęcając codziennie 60 minut, potrzebujemy ponad 27 lat, aby osiągnąć sukces. Trzy godziny dziennie to ponad dziewięć lat. Nawet zakładając, że byłoby to 8 godzin dziennie, potrzeba nam na to prawie 3,5 roku. I teraz pytanie - kto ma tyle wolnego czasu, aby poświęcić go na naukę inwestowania?

Nie wiem, jak Wy, ale ja lubię coś czasem zjeść, założyć coś na siebie, a także mieć gdzie mieszkać. Wniosek z tego taki, że pracuję w pełnym wymiarze 40 godzin tygodniowo. Doliczmy dojazdy do pracy, zakupy, gotowanie i inne rzeczy, z których zrezygnować nie można. Kiedy więc ten biedny początkujący inwestor ma się zajmować nauką inwestowania i samym inwestowaniem? Spać przecież też trzeba.

Załóżmy, że nawet uda się wygospodarować codziennie te dwie godziny wieczorem, aby posiedzieć przy notowaniach, pomyśleć nad systemem lub przeczytać książkę giełdową. Jak się czujecie? Bo ja po całym, często stresującym dniu mam ochotę zwyczajnie się położyć i zrelaksować, zamiast siedzieć przy komputerze i analizować rynek. Po całym dniu nie jest się tak kreatywnym, nie wpada się na tak dobre pomysły i generalnie mniej się chce. To tak ma wyglądać nauka inwestowania?

Niestety, bardzo często tak to właśnie wygląda. Dziwimy się, że nie udaje nam się osiągnąć wymarzonego sukcesu na giełdzie, ale nie wiemy, że zwyczajnie nie poświęciliśmy na to dość czasu. Chcemy utrzymywać się z rynku, ale musimy też zarabiać, najczęściej w innej branży, przez co nie jesteśmy w stanie osiągnąć zyskowności. Tkwimy w zaklętym kręgu, z którego bardzo ciężko jest się wyrwać. 

Spójrzmy na największych, z którymi rozmowy przeprowadzano w książkach z serii Market Wizards. Oni zazwyczaj zaczynali jako osoby pełniące marginalne funkcje na giełdach. Dostarczali notowania dla traderów, pomagali maklerom. Funkcjonowali ściśle w środowisku finansowym, całe dnie o tym słuchali, rozmawiali i myśleli. Z pewnością to właśnie umożliwiło im rozwinięcie niezbędnych umiejętności, nabycie wiedzy i doświadczenia.

Pomyślcie sami, ilu znacie inwestorów zawodowych, którzy zaczynali "po godzinach"? Którzy spędzali cały dzień w fabryce, wracali, brali prysznic i siadali do giełdy, a następnie odnosili spektakularne sukcesy? No właśnie.

Wielu początkujących inwestorów stoi w miejscu, nierzadko tracąc latami pieniądze. Być może odnieśliby sukces, gdyby mogli się skoncentrować wyłącznie na rynkach, zamiast utrzymywać się z zupełnie innej aktywności. Tymczasem tkwią w paradoksie - nie wyzwolą się od etatu, dopóki nie poświęcą się w pełni inwestowaniu, a nie poświęcą się mu, bo nie są w stanie wyzwolić się od etatu. I wszelkie marzenia o zawodowym inwestowaniu kończą się już w punkcie wejścia, tyle że niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę.

A teraz odrobinka z mojego prywatnego doświadczenia. Inwestować zaczynałem szczęśliwie, jako student studiów dziennych. A więc miałem praktycznie pół dnia wolnego, który to czas mogłem zagospodarować. Bywało, że w wakacje, jeśli akurat nie pracowałem, spędzałem po 8 i więcej godzin w tematyce inwestycyjnej. Dzięki temu, zdążyłem "załapać" odpowiednio dużo, zanim zacząłem pracę w pełnym wymiarze. Obecnie przez 5 dni pracuję, w weekendy studiuję, a poza tym cztery popołudnia w tygodniu mam wypełnione sztywnymi obowiązkami. Jeśli dorzucić do tego życie towarzyskie oraz wszystkie rzeczy, które załatwić trzeba, zostaje bardzo niewiele czasu na inwestowanie i rozwój osobisty w tym kierunku. Nie wspominam już o takich niedogodnościach, jak brak możliwości śledzenia notowań online, czy składania zleceń w czasie sesji giełdowej.

Tkwimy więc w ciemnej dziurze, z której wyjść jest bardzo ciężko. Im wcześniej sobie uświadomimy ten fakt, tym więcej możemy zrobić. Co możemy poradzić? Chociażby lepiej zarządzać swoim czasem, aby nie marnować go na sprawy zupełnie nam zbędne i bezsensowne. Oprócz tego, starajmy się świadomie budować swoje inwestycyjne doświadczenie. Czy to poprzez praktyczne inwestowanie, czy poprzez udzielanie się na forach lub spotkania z pasjonatami giełdy. Taka wymiana myśli może skatalizować proces stawania się coraz lepszym inwestorem i stymulować nas do wpadania na coraz lepsze rozwiązania.

Wyjście z tego zaklętego koła nie jest łatwe, ale jest możliwe. Tylko od nas zależy, czy zrobimy to już niedługo, za kilka lub kilkanaście lat, czy też do końca będziemy się martwili, czy ZUS nam coś wypłaci, czy też przyjdzie nam przymierać głodem na stare lata.

piątek, 26 października 2012

Recenzja - Michael Lewis - Wielki Szort. Mechanizm maszyny zagłady


Niedawno miałem okazję przeczytać książkę pt. Wielki Szort, omawiającą przyczyny kryzysu finansowego, który zaczął się w 2007 roku i przelał się na rynki finansowe, a także na realną gospodarkę. Przyznam szczerze, że nie do końca wiedziałem, jak tę pozycję zaklasyfikować. Zdarzają się bowiem opowieści snujące liczne teorie spiskowe na temat znaczących wydarzeń, jak choćby zamach na WTC. Podszedłem więc do tej pozycji z pewną ostrożnością, gdyż nie byłem pewien, czy będzie to dokument, jakaś fabuła oparta na faktach, czy też polowanie na czarownice. Książka wyszła z tej próby obronną ręką.

Wielki Szort jest opowieścią o grupie inwestorów, którzy dostrzegli nadchodzący krach oraz poczynili przygotowania, aby zarobić na nim pokaźne pieniądze. Tak więc mamy tu kilka wątków biograficznych, które przeplatają się z tłem finansowym.

Duży nacisk położony zostaje na sam mechanizm, który doprowadził do wybuchu kryzysu. Obligacje oparte na kredytach hipotecznych subprime, oparte na nich CDSy, a następnie kolejne konstrukcje finansowe będące wynikiem przepakowywania tego samego produktu w inne opakowania. W efekcie same kredyty hipoteczne przestają mieć znaczenie, gdyż są one jedynie ułamkiem tego, co zbudowano na ich podstawie. Cała ta nadbudowa zaczyna w pewnym momencie żyć własnym życiem, co w chwili kryzysu rozdmuchuje jego rozmiary do niespotykanej skali.

Książkę warto przeczytać z kilku względów. Po pierwsze, pokazuje ona, w jaki sposób funkcjonują wielkie instytucje finansowe w sektorze produktów "szytych na miarę". Fikcyjne przenoszenie ryzyka, brak kontroli nad traderami ze strony działów risk management oraz kierowanie się wysokością prowizji, a nie interesem podmiotów, których środkami się obraca. 

Kolejny aspekt to działanie agencji ratingowych, które przyznają wysokie noty produktom niskiej jakości. Ryzykowne aktywa o niskich ocenach, podzielone na kawałki a następnie połączone w innej konfiguracji dostają wyższe noty, gdyż ryzyko zostaje rzekomo rozproszone. Nikt jednak nie dostrzega, że w istocie wszystkie te instrumenty opierają się na tym samym scenariuszu i posiadają te same czynniki ryzyka. Dodatkowo podkreślone jest uzależnienie firm ratingowych od różnych "goldmanów". W sytuacji, gdy jedna z agencji chciałaby przyznać niższą notę nie zrobi tego, gdyż w takiej sytuacji klient pójdzie do konkurencji. W efekcie pojawiają się ratingi AAA, co umożliwia sprzedawanie tych produktów funduszom emerytalnym i innym podmiotom, które mogą inwestować tylko w bezpieczne aktywa.

Chyba największym atutem tej książki jest możliwość prześledzenia ryzyka na rynkach finansowych. Z jednej strony widzimy, jak ślepi są zarządzający na możliwość wystąpienia czarnego łabędzia. W końcu skoro ceny nieruchomości rosną od wielu lat, to niemożliwe wydaje się ich nagłe załamanie. Inną rzeczą jest samo przenoszenie ryzyka z jednego podmiotu na drugi, rozpraszanie go oraz w końcu problemy z wypłacalnością drugiej strony transakcji. Bo co z tego, że kupiliśmy kiedyś za grosze opcje call, które obecnie są warte fortunę, skoro ich wystawca stoi na skraju upadłości...

Myślę, że książka ta warta jest polecenia. Może nie dowiemy się z nich wiele na temat technik inwestycyjnych, lecz z pewnością warto jest po nią sięgnąć dla zapoznania się z mechanizmami dotyczącymi przenoszenia ryzyka na rynkach finansowych. Wszystko to okraszone zostaje ślepotą świata finansów na istotne kwestie oraz patologiami i wypaczeniami w grupie podmiotów obracających miliardami dolarów.
Bardzo przyjemna lektura na kilka wieczorów.

Więcej moich recenzji znajdziecie na specjalnie temu poświęconej stronie internetowej.

wtorek, 23 października 2012

Wyceniamy akcje TPSA

Ostatnie wydarzenia związane ze spółką TPSA wprowadziły wielu inwestorów w stan niepokoju. Bo oto spółka, która od lat uchodziła na najbardziej dywidendowy, stabilny papier, nagle powiedziała, że interes idzie kiepsko i dywidenda będzie zmniejszona z 1,5 zł na akcję do złotówki.

Po dorzuceniu do tego garści złych informacji kurs poleciał na pysk i aktualnie znajduje się już około 20% niżej. Wszyscy myślą - co dalej?

Zaprezentuję Wam fantastycznie prosty model wyceny akcji TPSA. Podejrzewam, że jeszcze nikt na świecie takiego nie stosuje, ale co tam, najwyżej będę pierwszy :)

Wielu inwestorów posiadało lub jeszcze posiada akcje tej spółki wyłącznie dla dywidendy. Nieważne, czym spółka się zajmuje, czy coś produkuje lub sprzedaje, liczy się tylko dywidenda. A skoro tak, robimy dokładnie to, co zrobili ONI - czyli obcinamy cenę akcji tak, aby stopa dywidendy pozostała taka sama. 

Ostatniego dnia przed pojawieniem się tej fatalnej nowiny, notowania zakończyły się na poziomie 16,19 zł. A więc po dokonaniu skomplikowanej matematycznej operacji, której szczegółów zdradzić nie mogę, otrzymujemy wycenę akcji na poziomie 10,79 zł. 

Biorąc pod uwagę fakt, że dzisiejsze zamknięcie to 12,86 zł, notowania muszą spaść jeszcze o 16,09%, aby stopa dywidendy odpowiadała tej, do której przywykliśmy. A więc mamy już czarno na białym, akcje są ciągle zbyt drogie :)

Ale, ale! TPSA poruszała się przecież w kanale bocznym. Nie można więc powiedzieć, że miała stałą cenę. Wyznaczając więc ten kanał na przedział 14.30 -19.00 zł, trzeba go stosownie obniżyć. Wygląda to tak:
Okazuje się, że jego górne ograniczenie wypada poniżej obecnej ceny. A więc lipa, akcje są za drogie...

Tym oto sposobem, wyceniłem Wam akcje TPSA :)

KISS

sobota, 20 października 2012

Mamy kierunek?

Już od około miesiąca nasz rynek porusza się w stosunkowo wąskiej konsolidacji. Im dłużej sytuacja ta się utrzymuje, tym silniejsze może być wybicie, które jest w stanie wyznaczyć kierunek kolejnego swingu. Wiele nudnych sesji nie zapowiadało rozstrzygnięcia, ale sporo zmieniło się w piątek, kiedy to indeks Wig20 spadł o 2%, dając silny negatywny sygnał.
Póki co sytuację utrzymuje jeszcze wsparcie na poziomie 2350, ale jeśli poniedziałek i wtorek okażą się nieciekawe, możemy mieć wyjście dołem z całej formacji.

Skoro u nas sytuacja nie jest jeszcze całkiem rozstrzygnięta, warto rzucić okiem, co dzieje się za wielką wodą.
Indeks Sp500 porusza się w bok, lekko obniżając loty. W najbliższych dniach kluczowa będzie odpowiedź na pytanie, czy ten zarysowany kanał utrzyma swym dolnym ograniczeniem ceny, czy też nastąpi wyjście w stronę spadków. 

Tego typu formacje są ciekawe w analizie, gdyż dają dwa alternatywne rozwiązania. Po pierwsze, możemy traktować sytuację, jako wyczerpanie się impetu wzrostowego. Mamy konsolidację po całkiem pokaźnym ruchu wzrostowym, a rynek nie jest w stanie zdobywać kolejnych poziomów.

Z drugiej strony, możemy to potraktować jako formację flagi w trendzie wzrostowym, a więc byłby to sygnał kontynuacji. W takiej sytuacji można by było oczekiwać zwiększonego popytu na dolnym ograniczeniu flagi oraz dużego wybuchu entuzjazmu kupujących po ewentualnym wybiciu się górą.

W podobnie kluczowym momencie znajduje się technologiczny Nasdaq. Tam korekta przebiega jeszcze gwałtowniej i zatrzymała się obecnie nie tylko na dolnym ograniczeniu kanału, ale też na okrągłym poziomie 3000 punktów. Co dalej? Kwestia otwarta.
Przy okazji analizowania Sp500 chciałbym zwrócić Waszą uwagę na pewną prawidłowość, która od jakiegoś czasu rysuje się na tym indeksie. Jeśli rozsuniecie trochę perspektywę, zobaczycie w miarę stały układ cenowy.

Przebiega on w następujący sposób:
1 - w miarę dynamiczna faza wzrostowa
2 - konsolidacja i niepewność na szczycie
3 - silne spadki
4 - konsolidacja
Kierując się tą analogią, istnieje spore ryzyko, że aktualnie znajdujemy się właśnie w punkcie 2, oznaczającym budowanie niepewności co do dalszych wzrostów i ryzyko potencjalnego przejścia do gwałtowniejszych spadków.

Oczywiście nie oznacza to, że jestem teraz przekonany o spadkach. Niemniej już w połowie tygodnia zakupiłem trochę opcji put 2200, gdyż właśnie wyjście dołem z ruchu bocznego na Wig20 wydało mi się bardziej prawdopodobne. Co rynek pokaże, zobaczymy. W końcu nie da się zaplanować wydarzeń takich jak flash crash lub silne spadki z sierpnia 2011.

Co myślicie o najbliższych 2-3 tygodniach?

środa, 17 października 2012

Wywiad z Bartoszem Szymą - inwestorem zawodowym

Bartka Szymę poznałem jako blogera, prowadzącego swój dziennik pod adresem lazyshare.blogspot.com. Później okazało się, że Bartek nie tylko pisze o giełdzie i inwestuje, ale też robi to na tyle skutecznie, że obecnie jego głównym zajęciem są właśnie perypetie z rynkami finansowymi.

Rok temu w listopadzie udało nam się spotkać w Warszawie, a kolejna okazja przydarzyła się dopiero niedawno, kiedy Bartek przyjechał do stolicy w pogoni za informacjami dotyczącymi jednej ze spółek. Jako że już od dłuższego czasu planowałem przeprowadzić z nim wywiad, udało się zrobić całkiem ciekawy materiał.

Zachęcam do uważnego przesłuchania tego niekrótkiego, bo trwającego prawie godzinę nagrania, gdyż między czasem jego zarejestrowania a dzisiejszą publikacją, już miały na rynkach miejsce wydarzenia, które potwierdzają słowa Bartka. Wspomina on w pewnym momencie na temat różnic między polityką dywidendową spółek w USA oraz w Polsce. Zauważa, że za oceanem stopa dywidendy jest stabilna i najczęściej odpowiednio podwyższana, a u nas jest zbyt zmienna, aby móc w sposób długofalowy związać się ze spółką właśnie dla podziału zysku między inwestorów. 

Dzisiejsza publikacja nagrania zbiega się z komunikatem TPSA, chyba najstabilniejszej spółki defensywnej i jednocześnie "najbardziej dywidendowej z dywidendowych", która zapowiedziała pogorszenie wyników oraz zmniejszenie dywidendy o 1/3.

Dlatego też posłuchajcie, przemyślcie, posłuchajcie jeszcze raz i przemyślcie ponownie, gdyż czas ten nie będzie czasem zmarnowanym.

Jeśli chcecie więcej wiedzy z pierwszej ręki, zaglądajcie do Bartka. A w najbliższej przyszłości pojawi się u mnie bonus również sponsorowany przez specjalistę od Leniwych Akcji.

sobota, 13 października 2012

Tak oczywiste, że aż niemożliwe

Rozpoczynając swoją przygodę z analizą techniczną, jedną z podstawowych rzeczy, jakich się uczymy są formacje cenowe. Dowiadujemy się, że jeśli cena zachowa się w określony sposób, możemy oczekiwać, że zachowa się tak lub inaczej również w przyszłości. Dodatkowym atutem formacji jest możliwość opisania ich za pomocą linii prostych, co bardzo podoba się naszemu oku oraz umysłowi.

Patrzymy więc na wykresy w poszukiwaniu takich właśnie prawidłowości. Najczęściej dostrzegane przez nas układy cenowe nie są idealne. A to któryś z wierzchołków trójkąta przebija linię, innym razem chorągiewka nie układa się zgodnie ze wzorcem... Stajemy wtedy przed dylematem: uznawać tę formację za ważną, czy też poczekać na lepszą okazję. 

Ta pozorna niedoskonałość formacji budzi u nas obawy. Bo skoro nie jest ona "podręcznikowa", to być może wiąże się z nią większe ryzyko niż z układami bliższymi ideałowi. Traktujemy więc takie formacje z ostrożnością. Chodzimy wokół nich, przyglądamy się i ostatecznie podejmujemy decyzję o kupnie lub rezygnacji z dokonania zakupu.

Kilka lat doświadczenia na rynkach oraz tysiące obejrzanych wykresów nauczyły mnie bardzo ważnej rzeczy. Uświadomiłem sobie, że nie jest ważne, czy cena idealnie wpisuje się w kryteria wyznaczające głowę z ramionami, trójkąt, czy linię trendu. Wszystkie te plastyczne i przemawiające do rozsądku opisy formacji są jedynie uproszczeniem, które ma ułatwić analizę rynku. W istocie, nawet niedoskonałe formacje cenowe mogą być skutecznie wykorzystywane, gdyż liczy się pewna prawidłowość, a nie milimetrowa precyzja na wykresie.

Stąd też przestałem już rysować linie trendu dokładnie po cieniach świec. Bo dlaczego nie miał bym rysować po korpusach? W istocie przestałem już praktycznie te linie rysować, gdyż trend jest widoczny gołym okiem i nie potrzeba przykładać do niego linijki. A co z trójkątami, flagami i chorągiewkami? Jeśli występują one w trendzie to są jedynie formą korekty, zatrzymania się ceny na pewnym poziomie. Nie jest ważne, czy wierzchołki wpisują się dokładnie w formację trójkąta wznoszącego lub symetrycznego. Podobnie wygląda sytuacja z odwróceniem trendu. Niezależnie od tego, czy wierzchołek prawego ramienia równy jest lewemu, czy linia szyi przebiega idealnie poziomo, czy też ukośnie, liczy się fakt, że cena przestała robić kolejne wyższe wierzchołki, a zaczęła robić nowe dołki.

Wbrew pozorom, uświadomienie sobie tego zajmuje niekiedy trochę czasu. Nie wszyscy inwestorzy są w stanie osiągnąć wystarczający poziom elastyczności, aby wyzwolić się ze sztywnych ram formacji cenowych. Oczywiście można zrobić coś zupełnie przeciwnego i te formacje skwantyfikować, a następnie zbudować oparty na nich system inwestycyjny. Ale casus Thomasa Bulkowskiego to zupełnie inna opowieść.

Te kilka lat doświadczenia na rynkach nauczyło mnie jeszcze jednej ciekawej rzeczy. Otóż jeśli jakaś formacja wygląda zbyt idealnie, trzeba wzmóc czujność. Pośród licznych wykresów, zdarzają się czasami perełki, których przebieg idealnie pokrywa się ze wskazaniami podręczników do analizy formacji. Wierzchołki wypadają dokładnie na kreskach, cena odbija się od okrągłych poziomów, a zasięg wybicia z trójkąta jest równy wysokości całej formacji.

Widząc coś takiego w momencie kluczowym, np. na wsparciu lub oporze, ręce zaczynają nam się trząść z ekscytacji. Bo przecież trafiliśmy na ideał, białego kruka i jednorożca, który na swym grzbiecie zawiezie nas do góry złota. 

Niestety, z moich osobistych doświadczeń wynika, że takie układy często zawodzą. Nie chcę powiedzieć, że jest to rynkowa zasada, ale jedynie moje odczucie. Jeśli tylko coś wyglądało zbyt pięknie, żeby było prawdziwe, najczęściej takie właśnie było. I z pięknego (w założeniach) zagrania, wychodziło coś zupełnie niefajnego.

Tego typu idealne układy mają swoją dodatkową wadę, jaką jest nasza psychologia. Bo skoro widzimy formację, która na 101% musi się udać, często mamy tendencję do zwiększenia pozycji ponad miarę. Dlaczego mielibyśmy zainwestować w "pewniaka" tylko 1/4 portfela, a nie połowę lub całość? 

Podobnie wygląda sytuacja ze stop lossem. Rynek zbliża się do wsparcia i kupujemy papiery. A rynek schodzi niżej. Najpierw nie panikujemy, przecież rzadko udaje się złapać idealne dno. Problem pojawia się, gdy obniżamy naszego stop lossa lub zupełnie rezygnujemy z jego ustawienia. Dajemy rynkowi coraz więcej miejsca, a ten bezczelnie to miejsce wykorzystuje. W chwili, gdy dociera do nas, że formacja techniczna nie wypaliła, najczęściej jest już za późno. Bywa tak, że nie ustawiając stop lossa idziemy np. do pracy, a duża część inwestorów dochodzi do wniosku, że wsparcie padło. I wtedy rynek zamyka się ponad 5% niżej niż dzień wcześniej. A to przecież nierzadkie po przebiciu ważnego wsparcia. 

Miejcie z tyłu głowy to wszystko, co powyżej napisałem. A jeśli już macie, możecie rzucić okiem na dwa wykresy, które wpadły mi w oko :)

Belvedere

Synthos

środa, 10 października 2012

The System - założenia

Minął już ponad miesiąc od wpisu, który miał być początkiem całego cyklu wpisów. W istocie, jest on początkiem, więc jeśli uleciało już Wam z pamięci to, co wtedy pisałem, zachęcam do rzucenia okiem jeszcze raz na tamten post. 

Założenia systemu są całkiem proste, można wręcz powiedzieć, że banalne. Rdzeniem systemu będzie wystawianie opcji call znajdującej się OTM, czyli poza pieniądzem. Od razu nasuwa się skojarzenie ze strategią covered call, tyle że tym razem będzie to naked call, a więc bez równoczesnego zajmowania pozycji w instrumencie bazowym.

Strategia tego typu wiąże się z ograniczonym potencjałem zysku oraz możliwością poniesienia teoretycznie nieograniczonej straty. Dlatego też naszym celem jest niedopuszczenie do sytuacji, w której w chwili rozliczenia danej serii opcji cena instrumentu bazowego znajdzie się powyżej strike'a opcji. Skoro będą to opcje OTM, zarabiamy w czterech z pięciu możliwych scenariuszy rynkowych:

- rynek silnie spada - zarabiamy
- rynek umiarkowanie spada - zarabiamy
- rynek nie zmienia się - zarabiamy
- rynek umiarkowanie rośnie - zarabiamy
- rynek silnie rośnie - tracimy

Widzimy więc, że ryzyko poniesienia nieograniczonej straty jest nieco rekompensowane przez układ zysków - teoretycznie jest tylko 20% szans na zejście pod wodę. W rzeczywistości może to być trochę więcej lub mniej, w zależności od tego, jak bardzo OTM będzie wystawiona nasza opcja call. Poza tym, ryzyko determinowane jest też przez zmienność oraz przez kierunek trendu. Chyba oczywistym jest, że w trendzie wzrostowym rynek ma większe szanse na pójście w górę niż w dół - to jest jedno z założeń bazowych analizy technicznej.

Konsekwencją tego będzie oczywiście koniunktura rynkowa, w jakiej będzie nasza strategia się sprawdzała dobrze. Trendem niosącym dla nas większe ryzyko będzie trend wzrostowy, który ma tendencję do podnoszenia wierzchołków. Z kolei silnym spadkom towarzyszy duża zmienność, która generuje nam ryzyko w postaci gammy. Dlatego też najlepszym środowiskiem jest ruch boczny, ewentualnie umiarkowane wzrosty lub spadki. 

Kolejna kwestia to terminy wygasania. Wcale nie ukrywam, że strategia ma wykorzystywać opcje miesięczne, które GPW obiecuje wprowadzić po przeniesieniu się na platformę UTP. Niby premia opcyjna powinna uwzględniać czas do wygaśnięcia (wyższa, im dalej do rozliczenia), lecz im dłuższy jest czas na jaki chcemy zrobić prognozę, tym większy margines błędu. Poza tym, strategia zakłada wykorzystywanie swingów cenowych, w tym momentów wykupienia i wyprzedania, a co za tym idzie, łatwiej jest szacować swingi najbliższe.

Tak więc reasumując. Naked call OTM z wykorzystaniem analizy technicznej i zarządzaniem ryzykiem. W kolejnych wpisach dalsze szczegóły strategii.

piątek, 5 października 2012

Się porobiło, wszędzie komercha

Funkcjonowanie w blogosferze finansowej od kilku (choć niewielu) lat pozwala śledzić ewolucję tego segmentu internetu. Czyta się to i owo, obserwując przy okazji, jak jedne blogi powstają, inne umierają, a jeszcze inne ewoluują w różnych kierunkach.

Ciekawym zjawiskiem jest komercjalizacja blogosfery finansowej. Odnoszę wrażenie, że kiedyś pchała ludzi  do pisania głównie pasja, chęć dzielenia się pomysłami i pragnienie wymiany uwag. Obecnie, coraz więcej powstających serwisów ma z założenia zarabiać kasę. 

Zaczyna się niewinnie, od forum wymiany opinii giełdowych. Dostaję np. maila, że powstaje coś nowego i byłoby miło, gdybym się poudzielał, jako bloger z doświadczeniem, coś napisał etc. Później, najczęściej niedługo po debiucie, następuje rozwinięcie działalności. Dodatkowe usługi, zawartość o charakterze "premium", płatna smsem lub kartą. Najczęściej są to szkolenia, webinary lub usługi wspomagające inwestowanie, jak filtry fundamentalne do spółek.

Co ciekawe, niektóre serwisy od samego początku powstają po to, aby zarabiać pieniądze. Świadczy o tym chociażby fakt, że są zakładane i zarządzane przez podmioty będące osobami prawnymi, najczęściej spółkami z o.o. Trudno jest przypisać im chęć krzewienia wiedzy finansowej.

Niektórzy blogerzy również sięgają po sposoby na przeobrażenie bloga w maszynkę generującą mniejszy lub większy przychód. Najczęściej są to publikowane przez nich płatne ebooki zawierające omówienie tematyki, którą interesuje się autor bloga. Innym razem są to zamknięte treści na stronie lub płatne rekomendacje. Kwoty nie są wielkie, ale w w tym biznesie wysokie opłaty za treści mają krótki żywot. Niekiedy darmowa część strony nakierunkowana jest jedynie na zachęcenie do kupna usługi lub publikacji.

Trudno jest dyskutować z faktami. A te pokazują jednoznacznie, że rynek nie lubi próżni i jeśli gdzieś pojawi się potencjalny popyt, podaż pojawia się chwilę później. Trudno jest też dziwić się blogerom, którzy poświęcając masę czasu i energii na pisanie, chcieliby chociaż niewielkiej finansowej gratyfikacji za włożony wysiłek. Zdecydowanie ich rozumiem i ten wpis nie ma na celu piętnowania prób zarabiania na czytelnikach i konsumentach usług.

Ze swojej strony też poczyniłem ostatnio działania zmierzające do zwiększenia przychodów generowanych przez bloga. Jak pewnie zauważyliście, pojawiła się górna belka z programem partnerskim. Jeśli klikniecie odpowiednie linki, a następnie zakupicie usługę, ja otrzymam drobny grosz. Myślę, że jest to fair deal, gdyż ani nie blokuję funkcjonalności bloga, ani nie jest to uciążliwe w codziennym odwiedzaniu mojej strony.

Z okazji tego nieco refleksyjnego wpisu, wrzucam na górze ankietę: czy jesteś skłonny zapłacić za treści na blogu finansowym.