Ogólna zasada giełdowa brzmi, że rynek dyskontuje wszystkie dostępne w danej chwili informacje na temat danego waloru. Co więcej, nie warto z rynkiem się spierać, ponieważ takie działania są skazane na porażkę. Tymczasem inwestorzy każdego dnia stawiają na szali swoje oszczędności i próbują zarabiać zakładając, że to oni mają rację, a rynek jednak się myli.
Tego rodzaju podejście wynika głównie z analizy fundamentalnej. Inwestor dokonuje oceny kondycji danej spółki, analizuje jej sytuację i teoretyczną cenę, po której powinny być notowane jej akcje, a następnie porównuje swój wynik z aktualną ceną rynkową papieru. Jeżeli pojawia się potencjał do zysku, warto jest kupić akcje. Tym samym inwestor zakłada, że jego wycena spółki jest lepsza od wyceny, której w każdej sekundzie dokonuje rynek, rękami i transakcjami setek innych inwestorów.
Warto powiedzieć, że najczęściej przyjmuje to postać ogólnego założenia, w którym inwestor przyjmuje, że spółka w przyszłości będzie pokazywała coraz lepsze wyniki, a jej obecna wycena ich nie dyskontuje. Zdecydowanie rzadziej natomiast inwestor potrafi wskazać konkretny czynnik, który wpłynie na wzrost notowań danego waloru. Czynnik, którego rynek nie dostrzega i dlatego wycenia spółkę niżej niż jest tego warta.
Niedawno spróbowałem takiego właśnie podejścia do inwestowania. Znalazłem spółkę i znalazłem czynnik, którego w mojej ocenie rynek nie dostrzegał. Zająłem długą pozycję i w ciągu 2,5 miesiąca zarobiłem na walorze prawie 40%.