Interesując się światem inwestycji od ponad dekady dostrzegam pewną nierównomierność w kwestii możliwości, które posiadają inwestorzy. Z jednej strony mamy rynki finansowe, gdzie można zainwestować zaledwie kilka tysięcy złotych, a kolejnym progiem wydają się dopiero nieruchomości, wymagające kwoty grubo przekraczającej 100 tys. zł, przynajmniej w ich podstawowym wydaniu. Ale czy jest coś pomiędzy?
Do napisania tego tekstu zainspirował mnie Zbyszek Papiński swoim ostatnim artykułem na temat wolności finansowej. Wymienia on w tekście kilka przykładów inwestycji mogących służyć jako źródło dochodu pasywnego. Podczas czytania po raz kolejny stanął mi przed oczami problem, którego doświadcza wielu inwestorów, w tym pośrednio i ja.
Zanim przejdę do sedna problemu, przyjrzyjmy się głównym i najbardziej popularnym formom pomnażania kapitału:
- lokaty bankowe,
- obligacje (skarbowe i korporacyjne),
- fundusze inwestycyjne,
- giełda/forex/krypto,
- nieruchomości (flipy i wynajem).
Pomiędzy nieruchomościami a pierwszymi czterema formami zieje finansowa przepaść. Aby inwestować na giełdzie wystarczy kwota kilku tysięcy złotych. Podobnie w przypadku innych wymienionych form inwestowania, gdzie próg wejścia to nawet 100 zł (w przypadku obligacji skarbowych).
Natomiast inwestowanie w nieruchomości to już zupełnie inna półka. Mam tu na myśli głównie zakup mieszkania jako takiego, celem dalszej odsprzedaży lub wynajmu. W tym wypadku, zależnie od miejscowości, trzeba się liczyć z wydatkiem kwoty 100 tys. zł lub zdecydowanie większej, jeżeli mówimy o największych miejscowościach.
Tym, co mnie nurtuje to brak oczywistych sposobów inwestowania kwot rzędu 30 czy 50 tysięcy złotych. Z pewnością istnieje duża część społeczeństwa, która posiada wolne środki takiego właśnie rzędu, czyli pozwalające na konkretną inwestycję, ale jeszcze nie na kupno mieszkania na odsprzedaż czy wynajem. Czy jest dla nich jakaś ewentualność?