poniedziałek, 29 października 2012

Wannabe investor


Kto pracuje przez cały dzień, ten nie ma czasu na zarabianie pieniędzy.

                                                                               John Rockefeller


Po co rozpoczyna się grę na giełdzie? Jedni mówią, że aby zarobić miliony. Inni chcą tylko powiększyć swoje oszczędności szybciej niż umożliwiają to produkty (teoretycznie) wolne od ryzyka. W istocie zapewne wiele osób chciałoby osiągnąć wolność finansową. Cóż ona oznacza? Przede wszystkim brak konieczności chodzenia do pracy, czyli codziennego stawiania się w biurze lub przy maszynie i wykonywania durnych czynności, znosząc jednocześnie gorszy humor przełożonego.

Chcemy sami być sobie szefem, ustalać porządek dnia według tego na co mamy ochotę, a nie tego, co musimy zrobić. Czyli można powiedzieć - dożywotnie wakacje. Do tego właśnie dąży większość osób zaczynających przygodę na giełdzie. 

Z drugiej strony znamy statystyki. Wiemy, że większość początkujących traci pieniądze, znaczna część traci wszystkie swoje środki i nie wraca już do inwestowania. Nadzieje się nie spełniają. Powodów jest wiele, trudno jest wymienić je wszystkie, ale z pewnością jednym z istotniejszych jest czas.

Aby osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie, trzeba poświęcić jej odpowiednio wiele czasu i uwagi. Nie jest tajemnicą, że im dłużej pracujemy nad doskonaleniem siebie i wybranych umiejętności, tym bliżej nam do stania się ekspertem w danej dziedzinie. Są nawet podawane ilości godzin, które trzeba na to poświęcić, aby móc zaliczać się do czołówki specjalistów. Bardzo wielu inwestorów kończy swoją przygodę nie osiągając zyskowności - czy to właśnie przez brak odpowiednio długiego zaangażowania?

Załóżmy właśnie te 10 000 godzin. Poświęcając codziennie 60 minut, potrzebujemy ponad 27 lat, aby osiągnąć sukces. Trzy godziny dziennie to ponad dziewięć lat. Nawet zakładając, że byłoby to 8 godzin dziennie, potrzeba nam na to prawie 3,5 roku. I teraz pytanie - kto ma tyle wolnego czasu, aby poświęcić go na naukę inwestowania?

Nie wiem, jak Wy, ale ja lubię coś czasem zjeść, założyć coś na siebie, a także mieć gdzie mieszkać. Wniosek z tego taki, że pracuję w pełnym wymiarze 40 godzin tygodniowo. Doliczmy dojazdy do pracy, zakupy, gotowanie i inne rzeczy, z których zrezygnować nie można. Kiedy więc ten biedny początkujący inwestor ma się zajmować nauką inwestowania i samym inwestowaniem? Spać przecież też trzeba.

Załóżmy, że nawet uda się wygospodarować codziennie te dwie godziny wieczorem, aby posiedzieć przy notowaniach, pomyśleć nad systemem lub przeczytać książkę giełdową. Jak się czujecie? Bo ja po całym, często stresującym dniu mam ochotę zwyczajnie się położyć i zrelaksować, zamiast siedzieć przy komputerze i analizować rynek. Po całym dniu nie jest się tak kreatywnym, nie wpada się na tak dobre pomysły i generalnie mniej się chce. To tak ma wyglądać nauka inwestowania?

Niestety, bardzo często tak to właśnie wygląda. Dziwimy się, że nie udaje nam się osiągnąć wymarzonego sukcesu na giełdzie, ale nie wiemy, że zwyczajnie nie poświęciliśmy na to dość czasu. Chcemy utrzymywać się z rynku, ale musimy też zarabiać, najczęściej w innej branży, przez co nie jesteśmy w stanie osiągnąć zyskowności. Tkwimy w zaklętym kręgu, z którego bardzo ciężko jest się wyrwać. 

Spójrzmy na największych, z którymi rozmowy przeprowadzano w książkach z serii Market Wizards. Oni zazwyczaj zaczynali jako osoby pełniące marginalne funkcje na giełdach. Dostarczali notowania dla traderów, pomagali maklerom. Funkcjonowali ściśle w środowisku finansowym, całe dnie o tym słuchali, rozmawiali i myśleli. Z pewnością to właśnie umożliwiło im rozwinięcie niezbędnych umiejętności, nabycie wiedzy i doświadczenia.

Pomyślcie sami, ilu znacie inwestorów zawodowych, którzy zaczynali "po godzinach"? Którzy spędzali cały dzień w fabryce, wracali, brali prysznic i siadali do giełdy, a następnie odnosili spektakularne sukcesy? No właśnie.

Wielu początkujących inwestorów stoi w miejscu, nierzadko tracąc latami pieniądze. Być może odnieśliby sukces, gdyby mogli się skoncentrować wyłącznie na rynkach, zamiast utrzymywać się z zupełnie innej aktywności. Tymczasem tkwią w paradoksie - nie wyzwolą się od etatu, dopóki nie poświęcą się w pełni inwestowaniu, a nie poświęcą się mu, bo nie są w stanie wyzwolić się od etatu. I wszelkie marzenia o zawodowym inwestowaniu kończą się już w punkcie wejścia, tyle że niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę.

A teraz odrobinka z mojego prywatnego doświadczenia. Inwestować zaczynałem szczęśliwie, jako student studiów dziennych. A więc miałem praktycznie pół dnia wolnego, który to czas mogłem zagospodarować. Bywało, że w wakacje, jeśli akurat nie pracowałem, spędzałem po 8 i więcej godzin w tematyce inwestycyjnej. Dzięki temu, zdążyłem "załapać" odpowiednio dużo, zanim zacząłem pracę w pełnym wymiarze. Obecnie przez 5 dni pracuję, w weekendy studiuję, a poza tym cztery popołudnia w tygodniu mam wypełnione sztywnymi obowiązkami. Jeśli dorzucić do tego życie towarzyskie oraz wszystkie rzeczy, które załatwić trzeba, zostaje bardzo niewiele czasu na inwestowanie i rozwój osobisty w tym kierunku. Nie wspominam już o takich niedogodnościach, jak brak możliwości śledzenia notowań online, czy składania zleceń w czasie sesji giełdowej.

Tkwimy więc w ciemnej dziurze, z której wyjść jest bardzo ciężko. Im wcześniej sobie uświadomimy ten fakt, tym więcej możemy zrobić. Co możemy poradzić? Chociażby lepiej zarządzać swoim czasem, aby nie marnować go na sprawy zupełnie nam zbędne i bezsensowne. Oprócz tego, starajmy się świadomie budować swoje inwestycyjne doświadczenie. Czy to poprzez praktyczne inwestowanie, czy poprzez udzielanie się na forach lub spotkania z pasjonatami giełdy. Taka wymiana myśli może skatalizować proces stawania się coraz lepszym inwestorem i stymulować nas do wpadania na coraz lepsze rozwiązania.

Wyjście z tego zaklętego koła nie jest łatwe, ale jest możliwe. Tylko od nas zależy, czy zrobimy to już niedługo, za kilka lub kilkanaście lat, czy też do końca będziemy się martwili, czy ZUS nam coś wypłaci, czy też przyjdzie nam przymierać głodem na stare lata.

piątek, 26 października 2012

Recenzja - Michael Lewis - Wielki Szort. Mechanizm maszyny zagłady


Niedawno miałem okazję przeczytać książkę pt. Wielki Szort, omawiającą przyczyny kryzysu finansowego, który zaczął się w 2007 roku i przelał się na rynki finansowe, a także na realną gospodarkę. Przyznam szczerze, że nie do końca wiedziałem, jak tę pozycję zaklasyfikować. Zdarzają się bowiem opowieści snujące liczne teorie spiskowe na temat znaczących wydarzeń, jak choćby zamach na WTC. Podszedłem więc do tej pozycji z pewną ostrożnością, gdyż nie byłem pewien, czy będzie to dokument, jakaś fabuła oparta na faktach, czy też polowanie na czarownice. Książka wyszła z tej próby obronną ręką.

Wielki Szort jest opowieścią o grupie inwestorów, którzy dostrzegli nadchodzący krach oraz poczynili przygotowania, aby zarobić na nim pokaźne pieniądze. Tak więc mamy tu kilka wątków biograficznych, które przeplatają się z tłem finansowym.

Duży nacisk położony zostaje na sam mechanizm, który doprowadził do wybuchu kryzysu. Obligacje oparte na kredytach hipotecznych subprime, oparte na nich CDSy, a następnie kolejne konstrukcje finansowe będące wynikiem przepakowywania tego samego produktu w inne opakowania. W efekcie same kredyty hipoteczne przestają mieć znaczenie, gdyż są one jedynie ułamkiem tego, co zbudowano na ich podstawie. Cała ta nadbudowa zaczyna w pewnym momencie żyć własnym życiem, co w chwili kryzysu rozdmuchuje jego rozmiary do niespotykanej skali.

Książkę warto przeczytać z kilku względów. Po pierwsze, pokazuje ona, w jaki sposób funkcjonują wielkie instytucje finansowe w sektorze produktów "szytych na miarę". Fikcyjne przenoszenie ryzyka, brak kontroli nad traderami ze strony działów risk management oraz kierowanie się wysokością prowizji, a nie interesem podmiotów, których środkami się obraca. 

Kolejny aspekt to działanie agencji ratingowych, które przyznają wysokie noty produktom niskiej jakości. Ryzykowne aktywa o niskich ocenach, podzielone na kawałki a następnie połączone w innej konfiguracji dostają wyższe noty, gdyż ryzyko zostaje rzekomo rozproszone. Nikt jednak nie dostrzega, że w istocie wszystkie te instrumenty opierają się na tym samym scenariuszu i posiadają te same czynniki ryzyka. Dodatkowo podkreślone jest uzależnienie firm ratingowych od różnych "goldmanów". W sytuacji, gdy jedna z agencji chciałaby przyznać niższą notę nie zrobi tego, gdyż w takiej sytuacji klient pójdzie do konkurencji. W efekcie pojawiają się ratingi AAA, co umożliwia sprzedawanie tych produktów funduszom emerytalnym i innym podmiotom, które mogą inwestować tylko w bezpieczne aktywa.

Chyba największym atutem tej książki jest możliwość prześledzenia ryzyka na rynkach finansowych. Z jednej strony widzimy, jak ślepi są zarządzający na możliwość wystąpienia czarnego łabędzia. W końcu skoro ceny nieruchomości rosną od wielu lat, to niemożliwe wydaje się ich nagłe załamanie. Inną rzeczą jest samo przenoszenie ryzyka z jednego podmiotu na drugi, rozpraszanie go oraz w końcu problemy z wypłacalnością drugiej strony transakcji. Bo co z tego, że kupiliśmy kiedyś za grosze opcje call, które obecnie są warte fortunę, skoro ich wystawca stoi na skraju upadłości...

Myślę, że książka ta warta jest polecenia. Może nie dowiemy się z nich wiele na temat technik inwestycyjnych, lecz z pewnością warto jest po nią sięgnąć dla zapoznania się z mechanizmami dotyczącymi przenoszenia ryzyka na rynkach finansowych. Wszystko to okraszone zostaje ślepotą świata finansów na istotne kwestie oraz patologiami i wypaczeniami w grupie podmiotów obracających miliardami dolarów.
Bardzo przyjemna lektura na kilka wieczorów.

Więcej moich recenzji znajdziecie na specjalnie temu poświęconej stronie internetowej.

wtorek, 23 października 2012

Wyceniamy akcje TPSA

Ostatnie wydarzenia związane ze spółką TPSA wprowadziły wielu inwestorów w stan niepokoju. Bo oto spółka, która od lat uchodziła na najbardziej dywidendowy, stabilny papier, nagle powiedziała, że interes idzie kiepsko i dywidenda będzie zmniejszona z 1,5 zł na akcję do złotówki.

Po dorzuceniu do tego garści złych informacji kurs poleciał na pysk i aktualnie znajduje się już około 20% niżej. Wszyscy myślą - co dalej?

Zaprezentuję Wam fantastycznie prosty model wyceny akcji TPSA. Podejrzewam, że jeszcze nikt na świecie takiego nie stosuje, ale co tam, najwyżej będę pierwszy :)

Wielu inwestorów posiadało lub jeszcze posiada akcje tej spółki wyłącznie dla dywidendy. Nieważne, czym spółka się zajmuje, czy coś produkuje lub sprzedaje, liczy się tylko dywidenda. A skoro tak, robimy dokładnie to, co zrobili ONI - czyli obcinamy cenę akcji tak, aby stopa dywidendy pozostała taka sama. 

Ostatniego dnia przed pojawieniem się tej fatalnej nowiny, notowania zakończyły się na poziomie 16,19 zł. A więc po dokonaniu skomplikowanej matematycznej operacji, której szczegółów zdradzić nie mogę, otrzymujemy wycenę akcji na poziomie 10,79 zł. 

Biorąc pod uwagę fakt, że dzisiejsze zamknięcie to 12,86 zł, notowania muszą spaść jeszcze o 16,09%, aby stopa dywidendy odpowiadała tej, do której przywykliśmy. A więc mamy już czarno na białym, akcje są ciągle zbyt drogie :)

Ale, ale! TPSA poruszała się przecież w kanale bocznym. Nie można więc powiedzieć, że miała stałą cenę. Wyznaczając więc ten kanał na przedział 14.30 -19.00 zł, trzeba go stosownie obniżyć. Wygląda to tak:
Okazuje się, że jego górne ograniczenie wypada poniżej obecnej ceny. A więc lipa, akcje są za drogie...

Tym oto sposobem, wyceniłem Wam akcje TPSA :)

KISS